Najdłuższa nazwa małej wioski
Witaj! Nie uwierzysz! Bardzo blisko najwyższego szczytu Wielkiej Brytanii można znaleźć nadmorskie plaże. Godzinka w kamperze minęła, jak z bicza trzasł! Przejechaliśmy przez duży, ładny most i już jesteśmy na wyspie Anglesey, a przed oczami – plaża.
Dotarliśmy do małej wioski, która ma najdłuższą nazwę w Europie: Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch. Tego wymówić nie potrafię. A co oznacza ta nazwa? Kościół Świętej Marii nad stawem wśród białych leszczyn niedaleko wodnego wiru pod czerwoną pieczarą przy kościele św. Tysilia. Nie znaleźliśmy informacji o takim świętym, ale za to wiem, że w walijskim alfabecie nie ma liter k oraz z. Gdy siedzieliśmy na plaży mama zabawiała się z Fenią w wyszukiwanie w tej długaśnej nazwie poszczególnych liter alfabetu, a tata podszedł do brzegu, żeby zamoczyć nogi.
– Brrr! Jaka zimna woda! – stwierdziłem.
– Nie taka zimna – powiedział tata w zamyśleniu i nagle podjął decyzję:
– Wchodzę! – zawołał raźno i zaczął zdejmować spodnie.
Ociągałem się tylko chwilę i poszedłem w jego ślady. Myślałem, że wskoczymy do wody szybko i szybko wyskoczymy, żeby nie przedłużać tej lodowatej mordęgi, ale tata zanurzał się dosyć wolno, a w trakcie zanurzania opowiadał mi o morsowaniu: jakie to zdrowe zamoczyć całe ciało w zimnej wodzie, że to sprzyja długowieczności i odporności organizmu na choroby, i że wystarczy tylko trochę silnej woli, aby cieszyć się dobrodziejstwami takiej kąpieli. Zanurzyliśmy się po szyję. Nie chciałbym uchodzić za mięczaka, ale było to wstrząsające przeżycie. Mama zobaczyła z oddali co robimy i bez słowa przyniosła nam ręczniki i termos z gorącą herbatą. Ubrałem się migiem. I wcale nie było mi zimno! Czułem się orzeźwiony i byłem w dobrym nastroju. Trochę żałowałem, że zmyła mi się pieczątka z najdłuższą nazwą, którą miałem przybitą na ramieniu, ale tego wieczora nic nie mogło wprawić mnie już w zły humor.
Dotarliśmy nawet jeszcze do drugiej plaży – takiej skalisto-kamienistej, a tam wypatrzyliśmy przez lornetkę maskonury. To takie ptaki, których nie ma w Słonecznej Krainie – mają bardzo kolorowy, gruby dziób.
– Zobaczcie tam, to chyba maskonur! – krzyknął tata wskazując siedzącego w oddali na skale ptaka.
– Maskobór? – nie dosłyszałem.
– Manoskór? – przekręciła Fenia.
A mama tylko się śmiała i pokazała mi w atlasie angielska nazwę ptaka: puffin.
Podoba mi się Walia: można tu dobrze zjeść, język walijski jest ładny, a z gór bardzo blisko nad morze. Czego chcieć więcej? Chyba tylko stadka maskonurów do pooglądania przez lornetkę. Serdeczności – Fenek
PS. Ścieżka Pyg Track ma 5,3 km, zaś ścieżka Miner`s Track ma 6,7 km (lepsza na powrót), a zatem przy założeniu, że 6 km to ok. 10 000 kroków to zrobiłem w sumie ok. 20 000 kroków, lub więcej (bo mam przecież krótsze nogi niż mój tata 🙂